Wspomnienia – Codzienność

tytulowa35

Od dziecka miałam marzenie zostać w przyszłości osobą rozpoznawalną, zajmującą się sztuką, malującą wspaniałe obrazy. Od kiedy pamiętam babcia przysyłała mi piękne kredki i farby, całe pudła różnorodnych materiałów plastycznych. Przysyłała z zagranicy wszelkiego typu innowacje. Często używając tych materiałów nie miałam pojęcia jaką noszą fachową nazwę. Były fantastyczne, kolorowe, starannie zapakowane, pachnące świeżo nadrukowanymi pudełkami. Nie brakowało niczego, było wszystko czego dusza zapragnie – farby, pędzle, kreda, pastele suche… czułam potrzebę tworzenia, rysowania, malowania, tego wszystkiego na przemian albo razem, połączonego i spójnego ze sobą. Byłam dzieckiem ogarniętym pasją tworzenia. Nie obchodziło mnie jak mi to wychodzi, czy w ogóle wychodzi. Liczył się sam fakt obcowania z tworzywem, fakt dotykania materii i bycie kreatorem, twórcą czegoś co wychodzi spod moich palców.

Przez cały okres dzieciństwa żyłam w świecie fantazji, marzeń i planów dotyczących tego kim zostanę kiedy dorosnę. O tym, że pragnęłam zostać artystką pisałam niemal w każdym ze szkolnych wypracowań. Były to całe serie opowiadań o marzeniach, które tak naprawdę nie miały bytu. Mieszkaliśmy wówczas w małej miejscowości przypominającej bardziej wieś niż miasteczko. Nie było tam ani jednego bloku. Same piętrzące się domy, które rozchodziły się kilometrami wzdłuż kamiennych, krzywych i zakurzonych ulic. Domy z wielkimi ogrodami, bujną zielenią oraz kolorowymi kwiatami, które zachęcały swoją barwnością. Bywały też ogrody zaniedbane, całkowicie zapomniane, gdzie kwiaty pokryły chwasty. Dookoła panował gąszcz traw, zielska i dzikiej roślinności. We wielu ogrodach ukrywały się różnorakie przedmioty, porzucone, zapomniane. Można było spotkać stare pantofle, obtłuczone lub zardzewiałe garnki wiszące na płocie. Wypłowiałe, wyleniałe chodniki rozpiętrzone na siatce ogrodowej było widokiem codziennym.

Niedaleko naszego domu mieszkała babcia w szarym, starym i bardzo zniszczonym upływem lat domu, z zapadającym się dachem. Ten dom skrywał wiele tajemnic, wiele przedmiotów zniszczonych czasem i przykrytych kurzem. Uwielbiałam odkrywać te ukryte skarby, które dla dorosłych były zwykłymi, do niczego nienadającymi się rupieciami. Dom pomimo upływu czasu posiadał wiele zalet. Był cichy, suchy i widny. Każdy pokój łączył się z innym lub też tworzył zamkniętą całość. Sprzętów było niewiele, odpowiednia ilość  starych, rozwalających się szaf, wysłużonych wersalek, bladych luster, sztucznych kwiatów w wazonach oraz okropnych, wypłowiałych obrazów.  Były to głównie kiepskie reprodukcje największych mistrzów oraz przedziwne wizerunki świętej rodziny.

Kredens zajmujący całą powierzchnię wstrętnej ściany pokoju dziennego, budził poczucie pewności, że nic w nim nie zginie. Łóżko dawało wrażenie miłego, zasłużonego odpoczynku. Krzesła wyglądały na solidne, nie było żadnej obawy, aby na nich wygodnie usiąść. Ściany pokryte tapetami o dziwnej fakturze i o dmuchanych wzorach trochę odpychały swoim wyglądem. Nie pasowały zupełnie do całokształtu wystroju mieszkania. Na środku salonu stał wiklinowy fotel bujany, z przygotowaną zawsze niewielką poduszką pod siedzenie, w którym można było wygodnie się rozłożyć i marzyć.  Jednak w tym domu było miejsce niemalże magiczne. Tym miejscem była pracownia krawiecka dziadka nafaszerowana fachowymi akcesoriami.  Lubiłam tam przebywać. Wszystko wydawało mi się fascynujące, przedziwne i piękne. Znajdowały się tam kilometry materiałów o różnych fakturach, kolorach i wzorach. Guziki, które można było liczyć tonami. Kolorowe, błyszczące o bogatej kolorystyce. Błękitne, seledynowe, odcienie czerwieni, ochry i beżów. O różnorodnej temperaturze i nasyceniu zabarwienia.

Jednakże najwspanialszym przedmiotem tam znajdującym się była maszyna do szycia. Maszyna, w której zatrzymał się czas i zatrzymana została dusza. Dziadek podczas pracy nieruchomiał w skupieniu. Bywało, ze cale dnie przesiedział przy mosiężnych, ciężkich, kutych nogach maszyny, przesuwając wielkie płaty ciężkiego materiału i starannie zakładając coraz to nowe szpule nici. Maszyna mimo swojego wieku pracowała doskonale, cicho i szybko. Gdy noc go zastawała milcząca i głucha kończył swoja prace, aby o świcie ponownie przejść do swojej pracowni i oddać się skrytej, skupionej pracy. Ruchy dziadka były smukłe i zgrabne, z łatwością przesuwał kupę jedwabiu i sukna, wycinał odpowiednie kawałki materiału szczękającymi nożycami. Dookoła niego rosła górka odpadów, różnokolorowych szmatek i strzępów. Pamiętam jego przyprószoną siwizną i zmarszczkami twarz z oczami pełnymi ciepła i miłości, skąpaną w świetle dymiącej lampy z ogromnym cieniem rzucanym na ścianę.

Oddalona od domu dziadków o parę kroków, malutka i ciasna piwnica, przypominająca chatkę dla krasnoludków. Usypana z ziemi z malutkimi drzwiczkami, przez które żeby wejść trzeba było się schylić. Wnętrze było małe, ciemne z widoczną na ścianach pleśnią. W środku charakterystyczny zapach wilgoci. Wnętrze było pełne starych skrzyń wypełnionych różnymi przedmiotami.  Pośród starych, pożółkłych szmat i zakurzonych gałganów półki były zastawione lśniącymi, wyczyszczonymi słoikami i butelkami wypełnionymi po brzegi smakowitymi przetworami. Niektóre z szuflad wydawały się od lat nietknięte. Chętnie je otwierałam. Były tam paciorki, kamyki, lustra, stare zabawki i guziki. Miałam tam swoje ulubione przedmioty. Jedne z nich to ogromne, ciężkie, czerwone korale, które babcia wyciągała dla mnie do zabawy. Babcina piwnica była pełna nieznanych odkryć.

W domu rodzinnym wszystko było idealnie poukładane, schludne i czyste. Mimo, że rodzicom się nie przelewało dom był urządzony gustowne i jak na tamte czasy nowocześnie. Pokoi mieliśmy kilka oraz ogromny, przestrzenny salon do którego co rano wpadało nieśmiałe, żółte słoneczne światło. Salon urządzony z klasą. Stały w nim meble pachnące drzewne, bardzo drogie, ręcznie rzeźbione. Na środku stał stół, zawsze idealnie wypolerowany. W jego blacie można było się przeglądać niczym w lustrze. Po latach pojawiła się w nim kanapa obita grubym, wyszywanym materiałem w kolorze szlachetnego złota i czerwieni. Usiąść na kanapie można było od święta. Bardzo dużo kosztowała i żaden z domowników nie chciał, aby się poplamiła bądź zniszczyła. Z czasem ojciec zaczął interesować się dzikimi zwierzętami. Była to namiętność czujnego myśliwego i wrażliwego artysty zarazem. W domu zaczęły pojawiać się poroża oraz futra zabitych zwierząt. Nie wiem co ojciec widział pięknego w ogołoconych ze skóry, białych, trupich czaszkach umieszczonych na bukowych deskach. Było to dla mnie odrażające i wstrętne. Kiedy nocą w ciemnościach na klatce schodowej napotkałam  taką głowę przechodziły mnie ciarki i dreszcze z obrzydzenia i strachu.

Dopiero w późniejszym czasie zamiłowań do zbieżnych form życia, dzikiej natury, ojciec wybudował chatkę w lesie. Był to niewielki, drewniany domek w samem centrum głuszy. Na zewnątrz bardzo skromny, niemal ascetyczny. Jednak wnętrze pełne myśliwskich dodatków. Ojciec zaprojektował go sam, od początku do końca. Wykonał niemalże wszelkie sprzęty domowe – ławki, okiennice oraz ogromne sztućce służce za ozdobę na ścianie w miniaturowej kuchni. Z desek zbił łóżko, które umieścił na podwyższeniu. Żeby do niego się dostać trzeba było wspiąć się po chwiejnej, wąskiej drabinie. Ze starej maszyny dziadka powstał stół masywny i mocny. Z myśliwskich trofeów, najdorodniejszych i największych ojciec wykonał żyrandole i kinkiety. Było to miejsce, gdzie uciekał przed życiem, problemami dnia codziennego i przed nami. Zamykał się zupełnie w kontemplacji swojej dostojnej samotności. Całymi godzinami wpatrywał się w języki ognia, palącego w kominku i czyścił broń myśliwską, każdą cześć z osobna, rozbierając ją niczym chirurg naczyniowy na czynniki pierwsze.

Mieliśmy bardzo wiele drogocennych przedmiotów, zdobionych kryształów, srebrnych samowarów i mis. Niekiedy piętrzące się przedmioty przypominały galanteryjne, zbytkowe wystawy. Szczególnie w kuchni było ich pod dostatkiem. Na drewnianych, grubych półkach można było znaleźć butelki. Każda z nich była inna, na swój sposób wyjątkowa. Cieszyły mnie barwnością szkła, a ich połysk radował serce. Jedną z moich ulubionych była średniej wielkości butelka przypominająca niemalże kościelne witraże. Kolorowe szkiełka starannie ułożone, każde na odpowiednim miejscu. Matka dostała ją od ciotki, która podobnie jak ona uwielbiała wszelkiego rodzaju cieszące oko bibeloty. Kuchnia mieściła zwykle brązy, porcelanowe wazy, gliniane naczynia o różnorakim przeznaczeniu. Można było tam znaleźć prawie całą zastawę buduarowego, wytwornego salonu. Oczywiście wszelkie te przedmioty były co jakiś czas czyszczone. Porządkowanie było swoistym rytuałem. Matka, babcia oraz ciotka zbierały się wspólnie przy dębowym stole i ze szmatkami w dłoniach odprawiały istne czary. A przedmioty wdzięczyły się i nadymały swoim bogactwem i dekoracyjnością.

Wiele tajemnic skrywał strych. Wnętrze było ogromne, jego końca nigdy nie byłam w stanie dojrzeć z powodu panującej tam ciemności. Miejsce wypełnione ciszą, dopiero po wejściu rozlegał się stukot, dźwięczał cały od szumu i skry zmienia podłogi. Stały tam ogromne szafy sięgające od podłogi do samego sufitu  napełnione szufladami. Papiery, zabawki, popękane szyby, stare fotele, szklanki i talerze popakowane w kartony stały obok stołu. Na szafie starannie poukładane w rytmicznym ciągu szare, kartonowe pudła ze starymi zdjęciami i rysunkami ojca. Każdy najmniejszy fragment był czymś zajęty. To istna kopalnia skarbów. Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam stare torby harcerskie ojca, skórzane plecaki wypchane rupieciami oraz rozwieszone przez całą długość sznurki, na których zimą suszyło się pranie. Kiedy dzisiaj wchodzę na strych nie jestem pewna, co kryje się w którym pudle bądź plastikowym worku. Do końca życia można będzie odkrywać to miejsce na nowo, tym bardziej ze wciąż przybywa tam przedmiotów, a dawne ustawienia zmieniają swoje miejsce.

Nasza piwnica składała się z czterech osobnych pomieszczeń, a każde z nich trzymała w sekrecie inne rzeczy. W pierwszej z nich zagospodarowano miejsce na piec i ogromny baniak z olejem opałowym.  Początkowo w piecu palił ojciec. Co rano dokładał drewna bądź dosypywał trocin. Z czasem miejsca staremu, wysłużonemu i często kłopotliwemu piecowi ustąpił nowoczesny, żeliwny piec olejowy. Kolejne pomieszczenie służyło jako pralnia. Znajdowały się tam stosy brudnej pościeli, ubrań i bielizny. Podłogę zajmowały kosze na czyste pranie oraz kartony, butelki i pakunki z detergentami i innymi środkami czystości. Po wejściu w powietrzu unosił się zapach różanego mydła i drażniącego, mdłego proszku do prania. Trzecie z pomieszczeń służyło jak spiżarnia. Od sklepienia do podłogi pomieszczenie wypełnione różnej wielkości, kształtów i zabarwienia szkła, słoikami. W rogu w miejscu najbardziej zaciemnionym na specjalnych belkach leżakowało wino. Znajdowały się tez tam stare, zardzewiałe, mosiężne garnki i jedna złotawa, wielka misa, w której latem ojciec smażył powidła z aronii bądź czarnych porzeczek. Następnie gotowymi powidłami napełniał wyparzone, czyste, lśniące i wysokie słoiki. Zakręcając każdy dokładnie i przekładając bibułką przewiązaną tasiemką. Na koniec każdy słoik oznaczony został naklejką z informacją mówiącą o tym z jakich owoców zostały zrobione oraz z datą potwierdzających produkcję. Za samymi powidłami nigdy nie przepadałam, jednak lubiłam uczestniczyć w czasochłonnym procesie obróbki owoców. Zapach unosił się dookoła wypełniając całą przestrzeń. Czułam się wtedy bezpiecznie i dobrze. W ostatnim pomieszczeniu znajdowała się letnia kuchnia. Letnia z tego względu, ze używało się ja w przełomie lata i jesieni, tylko i wyłącznie do przygotowania przetworów. Było tam niewielkie okno przez które wpadała niewielka ilość promieni słonecznych. Jednak drzwi ułatwiały sprawę. Otwarcie ich powodowało, że  pomieszczenie nabierało blasku, zaczynało lśnić i błyszczeć. Ponadto gwarantowało dopływ świeżego powietrza. Podczas gotowania w pomieszczeniu powietrze jest niemiłosiernie gęste i duszne.  W drzwiach babcia wieszała przezroczystą, długą zasłonę, żeby do środka nie dostawały się żadne insekty, owady czy nawet ptaki.

Właściwie to mam dwie babcie. Przyjazd do drugiej z nich był istną wyprawą. Jechało się długo, drogą równą niczym pas startowy. Krajobraz miejscowości, w której mieszkała różnił się od tego, który mnie otaczał. Wychodząc na ulice, wokół obiegała szarość miasta. Dookoła ulic rozpinały się brunatne, kwadratowe lub też prostokątne bloki mieszkalne. Wyglądem bardziej przypominały baraki budowlanie niż domy, gdzie mieszkali ludzie. Ulice były głuche i puste, jakby uśpione. Od czasu do czasu na ulicy pojawiał się jakiś przechodzień obładowany siatkami z zakupami lub też wyprowadzający swojego psa. Bywało, że przed blokiem bawiły się dzieci. Ale w rzeczywistości nie było tam miejsca na zabawę. Na pustym placu znajdował się zaledwie jeden trzepak. Właśnie na nim gromadka dzieci urządzała sobie zabawy.

Lubiłam chodzić z babcią na zakupy do pobliskich, osiedlowych sklepów. Mijałyśmy wówczas wielkie i ciężkie kwadraty, bruku zazwyczaj szare bądź bladoróżowe. Ogromna ilość sklepów skumulowanych blisko obok siebie. Ich wystawy w łagodnym świetle dnia wyglądały jak wielkie martwe natury, zachwycały swoim bogactwem, przepychem ale też elegancją. Sprzedawcy układali je w taki sposób, aby zwracały uwagę przechodniów najmodniejszymi towarami czy też samym pięknym ułożeniem, zestawieniem kolorów i faktur. Przeważnie znajdowały się tam zastawy stołowe, albumy na zdjęcia, wachlarze, parasole, niezliczone ilości drobnych i eleganckich przedmiotów. Bywały takie, które napełnione były krawatami, rękawiczkami czy kaloszami. Jeszcze inne zastawione zabawkami, często ruchomymi, porcelanowymi lalkami w pięknych sukienkach albo nakręcanymi pajacykami. Wchodziłam niekiedy do takich sklepów, a twarz promieniała z zachwytu. Ilość znajdujących się tam rzeczy najpierw wypełniała odbiorcę dezaprobatą, aby kolejno ten przepych powodował silny ból głowy. Witryny sklepowe bywały jednymi z kolorowych, wesołych i radosnych części betonowego miasta. Jeszcze nigdy dotąd przedmioty nie budziły we mnie gorączki poznania, dotknięcia i posmakowania.

Mieszkanie babci było malutkie, powiedziałabym, że bardzo ciasne. Aż dziwne, że było w stanie pomieści tylu ludzi. Główny pokój urządzony dosyć tandetnie, czarne meble, na które bezustannie osiadał kurz, w rogu sztuczna zielona palma. Na szafie znajdowała się wypchana, liniejąca ze starości sowa, która gapiła się swoimi kurzymi ślepkami. Podłoga skrzypiąca, wiele przeszła. Na niej rozłożony okropny pomarańczobo-buro-brunatny dywan z czarnymi jeleniami na rykowisku. Na kredensie rytmicznie, w jednej linii poukładane różne cacka – perłowe muszle, porcelanowe kotki, wazony ze sztucznymi kwiatami i pozytywka. Nakręcałam ją i wsłuchując się w rozbrzmiewającą wesołą melodię obserwowałam baletnicę obracającą się w tak muzyki. Baletnica była smukła i szczupła, ubrana w króciutką spódniczkę. Dłonie jej sklepione na głową układały się w łuk. To grające pudełeczko było jedną z niewielu rozrywek podczas pobytu u babci.

W drugim zaś niewielkim pokoiku o tapecie błyszczącej w kolorze cukierkowego różu znajdowała się rozkładana kanapa. Łóżko zbudowane z klocków, bloków materiału wypchanego w środku jakimś tworzywem sztucznym. Właśnie te materiałowe bloki służyły mi do zabawy. Rozkładałam kanapę na czynniki pierwsze, ogałacałam ze swojego pierwotnego kształtu i burzyłam jej harmonię, niszcząc tym samym przeznaczenie. Wraz z siostrą tuż przed snem budowałyśmy zamki, twierdze, domy i sklepy. Wyobrażałyśmy sobie budowle najdziwniejsze i najpiękniejsze. Innym razem zabudowywałyśmy się dookoła, zostawiając niewielkie okienko, aby do środka mogła wpaść maleńka smużka światła. Chichotałyśmy przy tym i opowiadałyśmy przeróżne historie. Zmęczone zabawą, figlami i wygłupami zasypiałyśmy na porozrzucanych chaotycznie na podłodze blokach z materiału.

Także żyrandol, wykorzystywałam do dziecięcej zabawy. Kiedy miałam zaledwie pięć lat wyobrażałam sobie, że pochodzi z pałacu królewskiego, z sali balowej. Skrzące się kryształowe sople zwisające nad głową powodowały, że czułam się jak prawdziwa księżniczka udekorowana diamentową koroną. Babcia zdejmowała te sople przypominające zamarznięte płatki śniegu i wtedy zaczynała się zabawa. Umieszczałam je wszędzie, dekorowałam niemalże całe mieszkanie, układałam na podłodze w zawiłe wzory i kształty. Szpilkami przypinałam do ubrania albo robiłam na tasiemce diadem. Dzisiaj ten piękny żyrandol z dziecięcych fantazji i marzeń leży porzucony na strychu. Stracił swój blask, swój urok, stał się zwykłym, tanim przedmiotem wykonanym ze zwykłego plastiku. Tak czy inaczej pomimo szarych blokowisk, pozbawionych miejsc beztroskiej zabawy, wspominam pobyty u babci z radością i spokojem. Przede wszystkim dlatego, iż to były czasy, gdzie zabawę można było urządzić w każdym miejscu z najdrobniejszym czy najskromniejszym przedmiotem, wystarczyło trochę wyobraźni.

Byłam głodna nowości, przygód, odkrywania skarbów, przekraczania granic prywatności. Gdziekolwiek się nie znajdowałam byłam obserwatorem, tropicielem, ciągle czujna. Rejestrowałam wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, niemalże z pamięcią fotograficzną. Wracałam do domu z wycieczek, sklepów, od dziadków, obkładałam się stosami czystych kartonów, przynosiłam kredki i rysowałam. Powstawały kolejno obrazy, wspomnienia, kolory rozłożone na papierze. Wpadałam w trans, rysowałam bez namysłu, bez powodu. Gdzieś w głębi duszy zawsze chciałam zrealizować swój pierwotny plan, mimo, że zdawałam sobie sprawę ze swoich możliwości i ograniczeń.

 

Małgorzata