Nauka malarstwa – Doświadczenie sztuki

tytulowa30

Ze sztuką żyje, przebywam każdego dnia, obserwuję, podpatruję i podziwiam. Uwielbiam spacerować ciasnymi zaułkami miasta i oglądać wystawy w napotkanych przeze mnie galeriach sztuki. Wchodzić do obszernego pomieszczenia, jasnego, słonecznego z wieloma płótnami rozpiętrzonymi rytmiczne na ścianie. Albo ukradkiem pooglądać przez szybę co się dzieje wewnątrz. Obserwuje ludzi i wystawę, ich reakcje wypisane na twarzy, ruch oczu na poszczególne dzieło. Odwiedzam miejsca, które są samym centrum, skupiskiem  często prywatnych galerii. Wędruję po mieście, czuję się wtedy szczęśliwa, samotna, często udaję turystkę, osobę poznającą nowe miejsca, zupełnie nieznane mi miasto. Kiedy  wchodzę do galerii rozglądam się uważnie, szukam czegoś przykuwającego wzrok, obrazu, który powoduje szybsze bicie serca. Czegoś co by miało w sobie zarówno piękno renesansowe, ale jednocześnie było tchnieniem nowoczesności. Tam w otoczeniu pokrytych farbą płócien czułam się bezpiecznie. Są to miejsca, które rozumiem, tego nie można w żaden sposób kwestionować. Łączą mnie z nimi pewnego rodzaju nierozerwalne, bliskie stosunki, mimo tego, że ich władza nade mną jest imponująca, to znam je.

Muszę powiedzieć, że od dziecka interesowałam się sztukami plastycznymi. Jako kilkuletnia dziewczynka nie wiele czerpałam z malarstwa, nie uprawiałam go. Jednak czas poświęcałam na rysowaniu, ale były to prymitywne, dziecięce rysunki. Lubiłam oglądać albumy z fotografiami największych dzieł sztuki. Zakochałam się, pomimo, że nie znałam tego języka. Im byłam starsza, mądrzejsza i bardziej rozumna coraz więcej czytałam, oglądałam i sama próbowałam swoich sił w malarstwie.

Pierwsze obrazy jakie poznałam to portrety dzieci autorstwa Stanisława Wyspiańskiego. Moja matka miała sporą kolekcję kartek pocztowych z reprodukcjami obrazów artysty. To bez wątpienia wspaniały portrecista.  Portrety dzieci niezwykle subtelne, wnikliwe obserwacje psychologiczne, ukazują świeżość, nieskazitelność i tajemniczość dziecięcego świata wewnętrznego. Nie ma chyba drugiego tak wybitnego artysty, który potrafiłby w wyrafinowany i subtelny sposób przedstawić dziecko, jako istotę piękną, pełną niewinnej delikatności, jednak bez cienia przesadzonej słodyczy.

Wyspiański płaszczyznę swoich obrazów kształtował za pomocą linii i plamy barwnej. Linia na jego obrazach była rozmaita – cienka, delikatna, innym razem brutalna, zróżnicowana czy gwałtowna. Zawsze jednak wykazywała te same cechy, otóż była falująca, płynna, miękka w zarysie, pełna organiczności i życia. Plama całkowicie płaska, stanowiła syntezę światła i barwy, niczym wydobyta z obrazów Gauguina czy Toulouse-Lautreca. Artysta określał światło dwiema zróżnicowanymi temperaturowo plamami, które były płaskie w działaniu. U Wyspiańskiego, zestawienia tonalne zależą przede wszystkim od tematu jaki podejmował przy stworzeniu konkretnego obrazu. Analogicznie wyraz linii jest zależny od treści dzieła. Są ściszone, delikatne przy gamie jasnej lub też silnie skontrastowane przy mocnych nasyceniach barwnych.[1]

Charakter dzieł artysty pokazuje nierozerwalne związki z tradycją sztuki antycznej, średniowiecza, sztuki ludowej  oraz zalążki grafiki japońskiej. Wyspiański to niewątpliwie jedna z niezwykłych  osobowość artystycznych malarstwa europejskiego, która w swojej twórczości godziła estetyzm z dramatycznym ekspresjonizmem widocznym w stanach wewnętrznych napięć i uczuć. Potrafił połączyć ze sobą zachwyt nad pięknem natury z poczuciem tragizmu w życiu osobistym.[2]

Nikogo nie zdziwi fakt, że wśród obrazów poznanych przeze mnie w okresie dzieciństwa nie zabrakło obrazów van Gogha, w tym Dwanaście słoneczników w wazonie (rys.1) oraz równie znana Martwa natura z kuchennym stołem, autorstwa Paula Cezanne’a.

Cykl płócien przedstawiający złote, słoneczne kwiaty to największe dzieło holenderskiego mistrza. Vincent van Gogh namalował z motywem słoneczników, aż jedenaście obrazów. W Paryżu powstały cztery, z kolei pozostałe wykreował przebywając w Arles Historia powstania serii obrazów ze słonecznikami wiązała się przede wszystkim z panującą modą na te kwiaty. W XIX wieku słoneczniki uważano za symbol radości życia i idealizmu, dzięki czemu z czasem stały się nierozerwalnym elementem o charakterze dekoracyjnym.

Pierwsze obrazy z motywem  słoneczników,  artysta namalował w połowie 1887 roku, wówczas osiadł w Paryżu. Artysta zaplanował, iż miały one być charakterystycznym cyklem, które swoją formą przypominały kościelne witraże. Malarz zaplanował, iż miały one być charakterystycznym cyklem przypominającym kościelne witraże. Kwiatowe bukiety starannie ułożone w glinianym wazonie, o charakterystycznym mieniącym się złocistym odcieniem. Artysta za pomocą pędzla i farb, pragnął przedstawić esencję, istotę malowanych obiektów. Z jego obrazu widz z dużą łatwością może odczytać stan emocjonalny w jakim artysta się znajdował w trakcie powstawania obrazu oraz zinterpretować odczucia artysty dotyczące samego procesu tworzenia. Wskazuje na to faktura jaką się posłużył – chaotyczna, różnorodna, grube, wyraźne pociągnięcia pędzlem oraz różnobarwne w tonie plamy. Mimo gwałtowności w prowadzeniu pędzla, z obrazu uderza swoiste ciepło, otulające swoją słonecznością oglądającego. Obraz może być dowodem na oczarowanie malarza światłem słonecznym. Artysta był przekonany, że wszelkie barwy natury są zależne od natężenia światła słonecznego. Mimo użycia jasnych, czystych barw, pogodnych motywów, wszystkie obrazy van Gogha mówią o jego wewnętrznych, emocjonalnych przeżyciach.[3]

 „Pracuję każdego ranka od wschodu słońca. Kwiaty bowiem szybko więdną, a całość powinna być namalowana jednym ciągiem (…) Teraz jestem przy czwartych słonecznikach. Jest to wiązanka z czternastu kwiatów na żółtym tle, podobna do martwej natury z pigwami i cytrynami, którą kiedyś malowałem. Ponieważ obraz ten jest jednak znacznie większy, sprawia osobliwe wrażenie i wydaje mi się, że tym razem został namalowany z większą prostotą (…)”.[4]

Para butów (rys.2), jest to jeden z pierwszych obrazów mistrza. Tonacja w tym płótnie jest znacznie ściemniona,  utrzymana w burych, brązowo-zielonych odcieniach. Obraz bez wątpienia przemawia do widza ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Buty te mówią bardzo wiele o człowieku, który był ich posiadaczem, który niewątpliwie je nosił. Buty w swoim przedstawieniu bezlitośnie krzyczą o biedzie, trudzie, ciężarze, który trzeba podejmować każdego dnia na nowo. Artysta poprzez ten obraz w pewnym sensie mówi o sobie, jest to symbol trudnych momentów dotyczących życia artysty.[5]

W Martwej naturze z kuchennym stołem, gołym okiem można zauważyć kilka horyzontów, z którymi wiążą się różnorodne odkształcenie kół stanowiących podstawę czy wylot naczyń. Krawędź stołu widocznego na pierwszym planie namalowanego płótna, nie stanowi linii ciągłej. Widoczne jest jej wyraźne przesunięcie po zetknięciu z formą jasnej draperii. Z kolei zarys przedmiotów ulega deformacji.[6]

Artyście wiele razy zarzucano kardynalne błędy w rysunku, a tymczasem wszelkie odkształcenia są ściśle związane z odkrytymi przez Cezanne’a nowych i dotąd niezauważalnych złudzeń wzrokowych. Jego fenomen wiązał się z wnikliwą obserwacją natury, studiował ją bez żadnych uprzedzeń, opierając swoje doświadczenia głównie na pracy ludzkiego oka. Jego widzenie polegało na ogóle spojrzeń, nie zaś na ujęciu poprzez pojedyncze spojrzenie. Artysta zauważył, że sąsiadujące ze sobą kształty widzianych przedmiotów wpływają na siebie podobnie jak sąsiedztwo zestawionych ze sobą barw oraz, że ich wartość może być względna. Ogromne znaczenie ma otoczenie, w którym poszczególne przedmioty się znajdują.

Malarz formę bryły konstruował poprzez zróżnicowania kolorystyczne, nie zaś wyłącznie światłocieniami. Podobnie jak u van Gogha czy też Gaugina, światło dla artysty nie było rzeczą całkowicie zbędną czy też zupełnie odrębną jakością. W jego twórczości charakterystyczna jest wielka świeżość fakturalna uzyskana przez zamaszyste, pełne ekspresji, krótkie pociągnięcia pędzla. Innym ważnym środkiem wyrazu artystycznego jest linia, która pełni funkcję wspomagającą kolor przy opisie przedmiotu. Cezanne był artystą, który wysuwał wnioski z doświadczeń wzrokowych, jednak jako gruntowny obserwator i czuły artysta, nie poprzestawał wyłącznie na samej jej rejestracji. Przede wszystkim w swoich płótnach ujmował wzruszenia, wrażenia w kategoriach czysto rozumowych, zresztą często bardzo chłodnych.[7]

Długie wpatrywanie się w obrazy można przyrównać do sytuacji, gdy nagle znajdziemy się w zupełnie obcym nam mieście. Wówczas stopniowo je poznajemy, pod wpływem uniesień, pragnień i desperacji jesteśmy w stanie w krótkim czasie opanować kilka podstawowych słów i schematów. Sztuka, niemal cała sztuka, jest takim nieznanym miastem. Z pewnością nikogo nie zaskakuje  fakt, że nowe dla nas miejsce ma swoje określone, przyjęte obyczaje i mówi własnym językiem.  Aby poznać świat sztuki trzeba sobie uświadomić, że nie jest to nasz ojczysty język, dlatego potrzeba czasu, aby ją poznać, zrozumieć i pokochać.

Znany krytyk kultury i literatury, Herold Bloom, „traktuje sztukę jako wykwit intuicji, stan uniesienia, proces transformacji, coś co daje radość.”[8] Uważam, że można nauczyć się kochać, coś co do tej pory było nam nieznane, trzeba tylko pozwolić dopuścić to do siebie. Żeby przyswoić wiedzę o obrazach, należy je oglądać, studiować, analizować, ale nie wystarczy godzina w galerii, obejrzenie wszystkiego w galopie, pośpiechu, bez skupienia uwagi. poświęciłam dużo czasu sztuce. Wówczas czas zmienił mój sposób patrzenia, moją zdolność odczuwania uległa wartej podkreślenia zmianie, przede wszystkim sztuka otworzyła mi serce.

Co prawda nie stać mnie na kupienie oryginalnych obrazów Constable,a, Picassa czy Leonarda, ale to wcale nie komplikuje mojej miłości do malarstwa. Owszem może to trochę niepokojące nie mieć w domu żadnego oryginalnego obrazu. To tak jakby interesować się literaturą i nie posiadać w domu ani jednej książki. Pomimo tego obrazy są mi bardzo bliskie. Poruszam się między nimi niemal każdego dnia. Staram się robić to ostrożnie, nie wykonywać przy tym żadnych niespodziewanych ruchów. Myślę, że one przyglądają się mojej osobie z taką samą uwagą jak ja im. Trwa komunikacja emocjonalna między nami, której w żaden sposób nie da się zatrzymać. Przede wszystkim jest to wymiana między artystą, którego nie miałam okazji poznać, namalowanym obrazem oraz mną samą. Wymiana, do której dochodzi między nami jest niezwykle płynną, subtelna, ale także dogłębna i stanowi jeden z faktów, którego w żaden sposób nie da się podważyć. Może to zrozumieć tylko ten, kogo obchodzi malarstwo, kto je odkryje.

Jestem osobą od lat zakochaną w malarstwie. Dla mnie obraz, sam artystyczny proces twórczy jest procesem żywym, ciągiem dynamicznym zalewającym świat dookoła falą różnobarwnych kolorów. Kiedy oglądam jakiś obraz znajduje on oddźwięk w swoim ciele, wypełnia mój umysł, nadaje kształt myślom.  W jakiś niewyjaśniony sposób nadaje on koloryt mojej teraźniejszości, ale także porusza dogłębnie zakamarki przeszłości trącając delikatnie o nadchodzącą przyszłość. Moje myśli stale się zmieniają, obraz widziany przeze mnie najpierw przykuwa moją uwagę i nadaje coś nowego moim myślom, często zmieniając ich pierwotne znaczenie. Obraz potrafi szczerze komentować kim jestem.

Sztukę odbieram za pomocą intelektu i za pomocą wszystkich zmysłów, skupiam się na nim, kontempluje, analizuje, wkładam wysiłek umysłowy i przeżywam. Doznaję ogromnej rozkoszy obcowania z dziełem sztuki. Za każdym razem, gdy mam z nim styczność odnajduje nową jakość i tym samym staje się bardziej wrażliwa na ukryte piękno.

Dla współczesnego odbiorcy sposób tworzenia i oglądania sztuki jest trudny do przyjęcia. Jest on bardzo często skłonny interpretować sztukę jako przejaw poetyckiej oziębłości lub też paraliżującego intelektualizmu. Interpretować dzieła artystów to nie znaczy przełożyć ich dzieła na nieprawdziwy i oschły system interpretacyjny, do którego przypisany jest konkretny klucz rozwiązania.  Oznacza to raczej pokochać.

Kochać malarstwo to nie tylko bezsensowne wpatrywanie się w płótna pokryte kolorami, to także zainteresowanie samym procesem tworzenia, chęć poznawania jego historii i związanych z nią wspomnień. Osoba kontemplująca dzieła sztuki musi być przygotowana na poznawanie przeszłości często bolesnej i trudnej. Ten kto interesuje się wyłącznie finalnym dziełem, podpisanym, oprawionym w szlachetne ramy i w takiej formie dostarczanym szerszej publiczności, nie ma nic wspólnego ze sztuką. Ja sama będąc w galerii nawet najmniejszej, najskromniejszej i ascetycznej potrafię wyobrazić sobie jak od pierwszej poprowadzonej linii buduje się obraz. Wiąże się to z wewnętrzną, trudną walką, emocjami i jakąś niepowtarzalną, ulatującą energią. To jest bardzo długa droga, dlatego nie każdy jest w stanie nią iść.

[1] Barbara Osińska, Sztuka i czas – od klasycyzmu do współczesności, Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne Spółka Akcyjna, Warszawa 2005, s. 126-130

[2] Tamże

[3] magazynsztuki.pl

[4] Vincent Van Gogh, Listy do brata, tłum. Joanna Guze i Maciej Chełkowski, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1997

[5] Tamże, s.92-93

[6] Barbara Osińska, Sztuka i czas…, op. cit., s.90-92

[7] Tamże, s.92-93

[8] Janette Winterson, O sztuce, Poznań 2001, s.16-26

800px-Vincent_Willem_van_Gogh_128

Vincent van Gogh (1853-1890), Dwanaście słoneczników w wazonie, 1888

base_b7e3c174f3

Vincent van Gogh (1853-1890), Para butów, 1885

 

Małgorzata